Analytics

English blog

Snufkin - my blog in English

Hello English speakers , My blog is in Polish and it will stay that way. You can use the Google translate widget provided. This said, I have...

18 wrz 2020

Pętla z Brennej: Klimczok - Błatnia

Ruszając z Palowic o 9:15 mam być z powrotem najpóźniej na 16:00. Szkoda pięknie zapowiadającej się soboty, więc planuję krótki wypad w Beskid Śląski. Biorąc pod uwagę dojazd z i powrót do Palowic, zostaje mi jakieś 5h na góry. Wybór pada na pętlę z Brennej: Klimczok - Trzy Kopce - Błatnia:

Trzeba jeszcze wziąć pod uwagę powrót chodnikiem wzdłuż Brennej na parking. Myślę więc o takiej trasie - zejście z Błatnej stokówką przez las zamiast szlakiem:


- która skróci pętlę, oszczędzi mi dreptania wzdłuż szosy przez pół Brennej (4km) oraz pozwoli zahaczyć o Krzyż Zakochanych. Jak się okaże, dwa pierwsze cele zrealizuję perfekcyjnie, trzeci  mi umknie. Ale po kolei.

W Brennej na parkingu na końcu ul. Bukowej (przed pętlą PKS). Parking obszerny, szerokie miejsca, wyłożony kostką chodnikową. I darmowy. Brawo dla włodarzy Brennej - takich parkingów w miejscowości jest co najmniej 4, w tym 3 na końcu wsi, skąd zaczyna się żółty szlak na Klimczok.



Pierwsze km asfaltem, najpierw szosą, potem szlak skręca w las, ale dalej asfalt. Dopiero przed Karkoszczonką zaczyna się szlak z prawdziwego zdarzenia. Z Brennej Bukowa do Karkoszczonki dochodzę w 30min (znak pokazuje 1h).




Z Karkoszczonki na Klimczok zaczyna się bardziej strome, kamieniste podejście. Trzeba nabrać wysokości, bo przecież Klimczok to "kawał góry" - 1117m n.p.m. Po drodze otwiera się widok najpierw na Skrzyczne, potem Tatry. Ten kawałek szlaku (czerwony) to fragment pętli wokół Szczyrku - nazwanej imieniem S. Huli. Ale nie sympatycznego skoczka narciarskiego Stefana, a Stanisława - wieloletniego prezesa PTTK w Szczyrku. 

Na Klimczoku melduję się punktualnie w południe - 1:35h po starcie z Brennej. Schronisko omijam, ale na szczycie spędzam trochę czasu - najpierw w specyficznym "ogródku kamieni" przytarganych przez bielski oddział PTTK z różnych szczytów z całego świata... wśród których jest i "szczyt Gdańska", 96m n.p.m.). Ogródek ten zwiedziła też Ingegjerd (gość bloga) w czasie swojej pierwszej górskiej wycieczki






...potem nie mogę oderwać wzroku od widoków - pięknie widać Tatry wysokie, pomiędzy Babią Górą po lewej a Pilskiem po prawej.

zdjęcie z aplikacji World Peaks




Idąc grzbietem z Klimczoka na Błatnią szukam Pani Jesieni - może chociaż gdzieś płaszczem drzewa musnęła... Ale nie, wszystko dookoła zielone. Czerwona jest tylko kalina. Piękne mamy lato tego roku (to przecież już ostatni weekend tego lata!).



Na rozległej hali pod Błatnią bezskutecznie szukam drogi odchodzącej w lewo - do Krzyża Zakochanych i Brennej. Dochodzę do schroniska i wiem, że jestem za daleko (Google pomaga). Idąc z powrotem, dostrzegam trawiastą "drogę" odchodzącą w prawo (patrząc od schroniska). Najpierw ledwo widoczna, potem przechodzi w leśną stokówkę. Ta droga nie jest oznaczona szlakiem, więc trzeba uważać. Zejście do Brennej nie stanowi większego problemu (trafiam na ulicę Jaworową), ale Krzyża Zakochanych nie znajduję. Dopiero w Brennej, po drodze na parking na Bukowej odnajduję dwie tabliczki wskazujące ten krzyż - lokalna ścieżka, bez oznaczeń. Muszę  jechać po tatę do Palowic i nie mam czasu na powrót, postanawiam więc wrócić "kiedyś" i poszukać tego krzyża. Jest to pamiątka zakochanych, których rodzice zmusili do rozstania (historia z 1936r).

Po drodze, schodząc ulicą Jaworową natrafiam na miejsce zbrodni...


Do parkingu docieram o 14:45, czyli 4:20h po wyruszeniu. W sam raz by zdążyć na 16:00 do Palowic.

Data przejścia: 19.09.2020

Edit: 31.10.2020, idąc z Brennej, udało mi się trafić na Krzyż Zakochanych. Opis ścieżki oraz jak potem trafić w nieoznakowanym terenie do żółtego szlaku Błatnia - Klimczok w tym poście.


17 wrz 2020

Mieszczuchy znów w akcji, czyli Beskidy z Katowic w 1 dzień: trasa #3: Milówka - Hala Boracza - Rajcza

Widok z Hala Boraczej

Beskidy z Katowic w 1 dzień: cz. 3: Milówka - Hala Boracza – Rajcza 

  Mieszczuchom, czyli mnie i mojemu mężowi, tak spodobała się pierwsza w życiu wyprawa na górski szlak, że już następnego dnia zdecydowaliśmy się na powtórkę z rozrywki. Tym razem wybraliśmy sobie znacznie dłuższą trasę, według mapy 14.7 km, skuszeni opisami wspaniałych widoków z Hali Boraczej. A co, raz kozie śmierć, albo dojdziemy, albo zadzwonimy po taksówkę ;)

   Po obudzeniu się w piękny, wrześniowy poranek, nastąpiło sprawdzanie listy kontrolnej naszych ciał pod kątem ich dalszej pracy przy transportowaniu nas do upragnionego celu. Boli? Strzyka? Jakiś odcisk, pęcherz tu i ówdzie? Da się wstać, czy nie bardzo? Na szczęście się dało. Cóż z tego, że jakiś tam mięsień w łydce jeszcze trochę by odpoczął, przygoda wzywa. Do tego słońce zachęcająco oświetlało zalesione zbocza gór, a temperatura w sam raz, ani za zimno, ani za gorąco. Tak więc decyzja ostateczna, plecaki na plecy i hala Boracza będzie nasza. Start, godzina 10:30 z dworca PKP w Milówce.


Milówka - Hala Boracza – Rajcza

  Początkowo trasa biegnie sobie w najlepsze przez miasto, a potem dalej asfaltową drogą wzdłuż osady przy potoku Salomonka, lekko się wznosi, ale bardzo łagodnie. Gdyby nie przejeżdżające co jakiś czas samochody można by w pełni rozkoszować się tak łatwym początkiem trasy. Niestety, pojazdy mechaniczne zdecydowanie psują mi klimat, więc, ku zgrozie mojego męża, załączyłam drugi bieg i pędziliśmy naprzód niczym rącze łanie. Odrobinę pociechy niosły mi widoki na poboczu. Potoczek, zieleń drzew, zbocza gór w oddali. Ale i tak, byle prędzej z dala od cywilizacji.


Początek trasy po asfaltowej drodze.

Trochę wody i zieleni humor wnet na lepsze zmieni :)

Słońce grzało, asfaltowa droga ciągnęła się w nieskończoność, drałujemy dziarsko, a tu nagle taki jeden, nieco ukryty między drzewami, pyta się o drogę. Wyglądał nieco groźnie, na szczęście nie miał złych zamiarów, w końcu to tylko drewniana rzeźba ;)


Niespodziewane spotkanie z drewnianym jegomościem.

Mimo tak łatwo, dzięki asfaltowi, pokonywanej drogi, niezmiernie ucieszyło mnie odejście szlaku w stronę lasu. Tu już zaczęła się standardowa, górska ścieżka, czyli ziemia i kamienie. Nieco bardziej pod górę, ale niezbyt stromo. Choć nie było już asfaltu, to trasa była nadal bardziej spacerowa niż stanowiąca jakiekolwiek wyzwanie. Dopiero prawie tuż przed dojściem do schroniska na Hali Boraczej był mały kawałek, gdzie do góry trzeba było wpinać się po korzeniach drzew, ale nadal nic trudnego. Na podobne górki to nawet taki mieszczuch jak ja wpinał się od dziecka dość regularnie. Chwila wysiłku i nagroda za trzygodzinny spacerek w postaci widoków górskiej panoramy.


Nieco wspinaczki po korzeniach drzew


I wreszcie jest, Hala Boracza i wspaniały widok.

 Schronisko podobno oferuje najlepsze jagodzianki w całych Beskidach, ale na nas obecność tłumów ludzi, po ciszy i spokoju dotychczasowej trasy przez las, zadziałała odstraszająco. Mimo iż nie było tam nikogo kto zachowywałby się w jakiś szczególnie hałaśliwy sposób, ot, siedzieli sobie turyści, rozmawiali i spożywali posiłki, to ten kontrast między absolutnym spokojem, ciszą i radością z bycia tylko we dwoje, bez żadnych „rozpraszaczy”, był naprawdę nie do zniesienia. Czym prędzej się ewakuowaliśmy i kawałek dalej, na trawce, zaordynowaliśmy sobie nasz własny obiadek, w postaci przygotowanych rano kanapek. Ach, jak one smakowały w takim otoczeniu :)


Deserek, czyli widok jaki towarzyszył nam przy obiedzie.

 Po krótkim odpoczynku trzeba było ruszać dalej. Bardzo kusiło nas podejście na Halę Redykalną, która była prawie o rzut beretem, czyli według mapy o godzinę drogi od naszego miejsca pobytu, ale rzut beretem w mieście, a w górach to nie to samo i obawialiśmy się, że w razie jakichkolwiek nieprzewidzianych trudności, skończymy wędrując po szlaku ciemną nocą, i to nawet bez latarek. Mieszczuchy, jak to mieszczuchy, imponującą kondycją poszczycić się nie mogą, i mimo że szło nam się nieźle, zaczynaliśmy odczuwać w nogach przebyte kilometry i  nie byliśmy pewni jakie tempo będzie dla nas osiągalne w dalszej podróży. Z wielkim żalem odpuściliśmy i ruszyliśmy w drogę powrotną. Ale to nic, dzięki czemu będziemy mieć w przyszłości powód, by jeszcze tu wrócić.


"A droga wiedzie w przód i w przód, choć zaczęła się tuż za progiem..." 

J.R.R. Tolkien, Władca Pierścieni.


 Trasa powrotna do Rajczy jest długa, ale nieszczególnie wymagająca. Trochę płasko, trochę w górę, nieco wędrowania w dół po spływającej po kamieniach wodzie, a w prześwitach między jednym kawałkiem lasu, a drugim, wspaniałych widoków ciąg dalszy.  


Droga powrotna to jeszcze nie koniec pięknych widoków.

 Swoją drogą , warto patrzeć na szlaku pod nogi, czy czegoś się nie zgubiło, bo znaleźliśmy skamieniałą dłoń, czy ktoś nie szuka czasami? :D


Czyja zguba? ;)

 No i kto pomalował tę kałużę? Konia z rzędem (wirtualnego oczywiście) temu, kto bez sprawdzania w otchłaniach internetu będzie mógł powiedzieć skąd taka barwa wody. Ktoś, kto zna się na przyrodzie, albo często chodzi po górach na pewno będzie wiedział, ale dla nas był to widok równie zaskakujący jakbyśmy zobaczyli lądujące przed nami Ufo. Małe, a cieszy.


Ktoś pomalował kałużę, tylko kto? ;)

 Po dłuższej wędrówce przez las doszliśmy do zejścia w dół po całym ogromie luźnych kamieni Na szczęście nie było bardzo stromo, więc było jedynie męcząco, a nie trudno, ale widok zjeżdżającej sobie wygodnie po tych kamieniach jakimś quadem, czy czymś takim, pary, był, delikatnie mówiąc, a raczej pisząc, nieco frustrujący :) Co ciekawe, gdy już zeszliśmy po tych kamieniach na sam dół, wydawałoby się logiczne, że szlak będzie wiódł już po płaskim, jednak prowadzi on znów nieco pod górę. Ale już po chwili wychodzi się z lasu na asfaltową drogę, którą dłuższy czas wędruje się w dół i w dół i w dół, prawie bez końca. Może i wygodnie, ale nudno.

Nudna, asfaltowa droga w dół.

 Potem krótka wędrówka przez Rajczę i nasza meta, czyli dworzec PKP, osiągnięta po około 5,50 godzinach wędrowania. Małe ostrzeżenie. Jeśli wypadnie wam dotrzeć do Rajczy w godzinach mocno popołudniowych, nie liczcie na jakikolwiek otwarty sklep. Pewni, że mieście uzupełnimy sobie wodę, wypiliśmy swój zapas do ostatniej kropli ładny kawałek przed końcem trasy, więc siedzieliśmy sobie na dworcu umierając z pragnienia, a pociąg miał być dopiero za półtorej godziny. Dzięki temu odkryliśmy, że istnieje Rajcza i Rajcza Centrum, ładny kawałek dalej, i to ta druga oferuje mieszczuchowe wygody, czyli supermarkety, gdzie można obkupić się od góry do dołu. Tak więc, czujcie się uprzedzeni.

Podsumowując, trasa długa, ale naprawdę bardzo łatwa, a w nagrodę za wysiłek co chwilę ma się widoki jak z pocztówek, które można podziwiać własnymi oczyma. Kijki będą przydatne w góra dwóch miejscach, albo wcale, aczkolwiek to ostatnie zejście po kamieniach, gdyby dodać do tego spływającą wodę, mogłoby okazać się niezłym wyzwaniem. My jesteśmy niezmiernie zachwyceni tym szlakiem i jeszcze tam z pewnością wrócimy, choć fizycznie tyle kilometrów dało nam jednak trochę w kość. Ostatnie metry pokonywaliśmy już czystą siłą woli, a łóżko powitaliśmy z równym entuzjazmem, co wędrujący przez pustynię człowiek oazę. I tylko Hali Redykalnej żal… Ale co się odwlecze, to nie uciecze :)

Więcej propozycji tras dla początkujących w serii "Beskidy z Katowic w 1 dzień"


Beskidy z Katowic w 1 dzień (komunikacją publiczną)

Znajoma poprosiła mnie o pomoc w wytyczeniu kilku propozycji tras na jednodniowe wycieczki w górach. Trasy muszą spełniać szereg założeń:

  • dojazd komunikacją publiczną z Katowic
  • czas trwania, łącznie z dojazdem < 12h (pies w domu)
  • trasa łatwa, dla osób, które dawno nie chodziły po górach
  • ładne widoki
  • schronisko opcjonalne
Dodałem dodatkowe założenia - 
  • wyjazd dopasowany do weekendowego rozkładu jazdy
Wycieczki "dla początkujących":
jeśli jest schronisko, przeznaczam 1h na postój

Straconka - Gaiki - Magurka - Straconka (12,2km, suma podejść 684m)

Szyndzielnia - Klimczok - Wilkowice (12,8km, suma podejść 296m)

Milówka - Hala Boracza - Rajcza (14,7km, suma podejść 629m)

Ustroń Polana - Czantoria - Soszów - Wisła (12,1km, suma podejść 336m)


Wycieczki "dla średnio-zaawansowanych":
  • jeśli jest schronisko, przeznaczam 45min na postój
  • do czasu przejścia z mapa-turystyczna.pl dodaję 10%




16 wrz 2020

Będziński spacer

Od kilku lat prowadzę FB-ową grupę "Klub Włóczykijów" (dostępna tylko na zaproszenie), w ramach której organizuję wycieczki, najczęściej górskie (kilka z nich jest opisanych na moim blogu w sekcji "Poznaj swój kraj"). Gdy jednak przychodzą jesienne słoty, góry zamieniamy na lokalne spacery lub muzea. W listopadzie 2019 zorganizowałem spacer wokół Będzina. I tu niespodzianka - Będzin nie jest miastem turystycznym, ale prowadzi tu kilka szlaków PTTK, z których da się stworzyć logiczny spacer. A nawet mamy element "górski" - wzgórze św. Doroty (378m n.p.m.).

Jak widać szlak nie tworzy zamkniętej pętli - jak to rozwiązaliśmy przeczytasz na końcu posta.

Zaczynamy pod Będzińskim Zamkiem. Zamek został zbudowany za czasów Kazimierza Wielkiego (wcześniej na tym miejscu był drewniany gród otoczony wałem) by strzec biegnącej Czarną Przemszą granicą (jedna z najbardziej trwałych granic w historii Polski). Dzisiaj Będzin jest kojarzony z Zagłębiem, ale jego prawobrzeżna część przez wiele lat była w granicach Śląska. (Polecam obszerny artykuł historyka, pracownika Muzeum w Będzinie, na temat tej granicy)


(zdjęcie powyżej zrobione później - zamek ładniej wygląda po zmroku niż w szary listopadowy dzień...)

Pod zamkiem znajduje się tablica upamiętniająca synagogę, która była w tym miejscu przed wojną a została zniszczona przez okupanta  w nocy z 8 na 9 września 1939. Niemcy podpalili synagogę wraz z modlącymi się w środku Żydami i uniemożliwili jej ugaszenie. Ksiądz Mieczysław Zawadzki z znajdującego się po sąsiedzku kościoła pw. św. Trójcy uratował wielu Żydów, wpuszczając ich do kościoła. Po wojnie został za to uhonorowany drzewkiem sprawiedliwych w izraelskim instytucie pamięci Yad Vashem


Ruszamy czerwonym szlakiem w stronę Pałacu Mieroszewskich. Szlak ten nosi nazwę Szlaku Husarii Polskiej i - co ciekawe - jest też częścią via Regia (lub droga św. Jakuba), średniowiecznego szlaku handlowego prowadzącego z Rusi przez południową Polskę aż do Hiszpani, gdzie łączy się ze słynnym El Camino do Santiago de Compostela.


Szlak prowadzi nas przez niewielki las Grodziecki, po czym "zdobywamy" szczyt dnia - górę św. Doroty. Jest to chroniony obszar przyrody, ale także historyczne miejsce - znaleziono tam ślady kultury łużyckiej z czasów sprzed narodzeniem Chrystusa oraz późniejszy gród.



Z Dorotki schodzimy do Grodźca, dzisiaj dzielnicy Będzina, kiedyś samodzielnej miejscowości. Naszym celem jest Czeladź. Nie idziemy jednak najkrótszą drogą (ulicami Miłosza i Grodziecką) a zielonym szlakiem przez park Rozkówka, gdzie znajduje się stadnina koni.

Po wyjściu z parku dochodzimy do ulicy Wojkowickiej w Czeladzi, którą dochodzimy do Rynku. Po drodze jemy obiad w klimatycznej restauracji "Te Klimaty".

Aby zamknąć pętlę, możemy wrócić do Będzina tramwajem nr 22. My jednak pomimo listopada wybieramy wersję dla piechurów i kontynuujemy spacer już bez szlaku:


Przeszliśmy więc pętlę Będzin Zamek - góra św. Doroty - Będzin Grodziec - Czeladź - Będzin Zamek o łącznej długości 17,5km. W sam raz na listopadową sobotę.

Relację z tego samego spaceru, spod innego pióra (klawiatury...) można przeczytać na zaprzyjaźnionym blogu "Siła do zmiany". 

15 wrz 2020

Goście

  Mój blog w założeniu jest otwarty dla wszystkich Włóczykijów. Ale dopiero po 105 (!) moich postach, mam przyjemność powitać pierwszego gościa - Ingegjerd.

Ingegjerd podzieliła się wrażeniami z wędrówki w deszczu jedną z moich propozycji z cyklu "Beskidy z Katowic w 1 dzień". Wybrała trasę #2 "Szyndzielnia - Klimczok - Wilkowice". Dużo zdjęć i szczegółowy opis: "Mieszczuchy na szlaku - trasa #2 przetestowana". Ta sama autorka postanowiła również przetestować i opisać trasę #3 "Milówka - Hala Boracza - Rajcza": "Mieszczuchy znowu w akcji..."

Czekam na kolejne posty i zapraszam do współpracy tych Włóczykijów, którzy zawsze chcieli pisać, ale jakoś nigdy nie zdecydowali się na własnego bloga. U mnie każdy Włóczykij jest mile widziany.

Posty gości będą dostępne w oddzielnej sekcji "Goście" plus będą linki z powiązanych stron.

Mieszczuchy na szlaku, czyli Trasa #2 - Szyndzielnia - Klimczok - Wilkowice - przetestowana.

   Nie wiadomo kiedy ugruntowała się we mnie opinia, że jeśli człowiek nie ma żelaznej, „górskiej” kondycji, pozwalającej na wędrówkę kilometrami w dół i w wzwyż niosąc przy tym iluś kilogramowy plecak, to nie ma czego szukać na górskim szlaku. Co najwyżej może „zdobyć” sobie szczyt wjeżdżając kolejką lub samochodem i idąc dalej parę metrów zrobić pamiątkowe zdjęcie przy tabliczce z nazwą góry, którą właśnie „zdobył”. Zainspirowana jednak świetnie opracowanymi przez Marcina trasami, które rzekomo miały być przeznaczone na jednodniowe wyprawy dla ludzi, którzy dysponują kondycją co najwyżej „miejską”, postanowiłam pierwszy raz w życiu wybrać się na prawdziwy, górski szlak.  

   Przewidywany przez Marcina czas przejścia łącznie z odpoczynkami miał zająć ok. 4:30h plus ok. 30 minut na wjazd kolejką. Miałam nieco wątpliwości, bo do tej pory moim szczytem możliwości było zdobycie czwartego piętra w bloku z tylko niewielką zadyszką, ale, jak to się mawia, kto nie ryzykuje, ten nie żyje, kiedyś musi być ten pierwszy raz. Do towarzystwa wzięłam sobie męża, równie niedoświadczonego w temacie jak i ja, spakowaliśmy to, co naszym zdaniem będzie potrzebne i ruszyliśmy w drogę. 

Trasa #2 - Szyndzielnia - Klimczok - Wilkowice


   Zerwawszy się z łózka bladym świtem, by zdążyć na otwarcie kolejki na Szyndzielnię, spokojnie dojechaliśmy do mety naszej wędrówki, czyli kas. Tu mała uwaga, w poniedziałki kolejka czynna jest dopiero od godziny 10, więc przyszło nam godzinę kwitnąć w poczekalni, bo jakoś żadne z nas nie popatrzyło wcześniej na godziny otwarcia. Niezrażeni padającym deszczem zaopatrzyliśmy się w bilety i już pierwszym kursem tego dnia ruszyliśmy w przeszklonej gondoli w górę. Niestety, pogoda postanowiła nie ułatwiać nam cieszenia się podróżą. Padający deszcz i chmury skutecznie przesłoniły większość widoków, i sunąć w górę kolejką podziwiać mogliśmy co najwyżej mgłę i trochę ziemi w dole.

Deszcz, mgła i przeszklona gondola, czyli widoków wielkie zero, ale przynajmniej chwilowa osłona przed deszczem.

   Sześć minut później znaleźliśmy się na górze i już na własnych nogach ruszyliśmy dalej, darowując sobie wieżę widokową, z której i tak nic nie byłoby widać poza mgłą. Szlak to wygodna, szeroka, choć nieco kamienista droga, łatwa do przejścia praktycznie dla każdego. Już po kwadransie niespiesznej wędrówki dotarliśmy do schroniska na Szyndzielni, a po kolejnych dziesięciu mogliśmy z wielką radością zrobić pamiątkową fotografię pod tabliczką szczytu „Szyndzielnia”.

I oto jest, Szyndzielnia

   Dalej trasa prowadziła nas na Klimczok. Nieco stromiej, sporo błota i kałuż, ale wciąż łatwo, tak więc po 40 minutach, wypełnionych tak chodzeniem, jak i bezustannym zatrzymywaniem się w celu uwiecznienia na fotce kolejnego widoku mgły, drzew, przemierzanej drogi, i siebie nawzajem doszliśmy do celu. Kiedy wreszcie dotarliśmy na Klimczok cieszyliśmy się niczym dzieci z niespodziewanego prezentu, że tu dotarliśmy i jeszcze żyjemy. Mniejsza o deszcz, mgłę, kałuże i tonę kamieni, ludzie, my tu jesteśmy, i jest wspaniale! Czym prędzej wykonaliśmy kolejną pamiątkową fotografię, w końcu takie dokonanie musi zostać uwiecznione dla potomności ;)

Tuż przed Klimczokiem

Hura, jesteśmy na Klimczoku!

   Na szczęście deszcz zaczął jedynie kropić, toteż dalsza droga prowadząca nas do schroniska na Klimczoku była znacznie przyjemniejsza. Szlak prowadził mocno w dół, ścieżką koło lasu, obok nieczynnego wyciągu narciarskiego. Nieco pożałowaliśmy, że nie chciało nam się zabrać kijków trekkingowych, ale mimo wszystko zejście nie było szczególnie trudne. Gratisem było odkrycie skalnego ogródka na stoku Klimczoka, w którym ludzie zostawiają na pamiątkę kamienie z różnych stron świata, ze szczytów jakie zdobyli. Natknięcie się na ten ogródek było bardzo miłą niespodzianką, a pobieżne przejrzenie wysokości gór, jakie odwiedzili ci, którzy pozostawili tu swoje kamyki, wzbudziło w nas szczery podziw i szacunek. Nie przeglądaliśmy dokładnie, ale najwyższy, jaki rzucił nam się w oczy, był kawałek Nevado Ojos del Salado, najwyższego wulkanu na Ziemi, położonego w Andach Środkowych, na granicy Argentyny i Chile. Ma wysokość "jedynie" 6893 m n.p.m. A człowiek tu się cieszy, że zdobył Klimczok :)

Skalny ogródek na stoku Klimczoka

Najwyższy szczyt ze skalnego ogródka na Klimczoku jaki zauważyliśmy.

  
   Krótki pobyt w schronisku pozwolił podładować nieco siły na dalszą wędrówkę, a do tego deszcz przestał padać na dobre. Jako że na klasyczne widoki górskiej panoramy nadal nie było co liczyć, postanowiliśmy ruszyć do mety, czyli stacji kolejowej Wilkowice Bystra, szlakiem niebieskim, który zamiast punktów widokowych obiecywał krótszą trasę. Mała stromizna obfitująca w mokre kamienie, tuż obok schroniska, szybko została pokonana. Mimo że trzeba było przyłożyć nieco uwagi do każdego kolejnego kroku, by nie potknąć się na mokrych kamieniach, albo nie zjechać na błocie, to trasa nadal nie nastręczała nam większych problemów i dalsza podróż przebiegała gładko. Na szczęście buty nieprzemakalne faktycznie się takie okazały, gdyż przyszło nam wędrować po spływającej z góry wodzie, a kiedy nawet słońce wyjrzało zza chmur i wreszcie doczekaliśmy się nieco klasycznego widoku górskiej panoramy, nastała więc dla nas pełnia szczęścia. 

Nieco górskiej panoramy, nareszcie!

   Nasze szczęście jednak szybko się skończyło i przyszło nam gorzko pożałować tego, że nie chciało nam się dźwigać kijków. W pewnym momencie trasa wiodła dość mocno w dół, a do tego spływająca woda, kamienie i błoto oraz rosnące z boku drzewa znacznie zawęziły ścieżkę. Naprawdę ciężko było znaleźć miejsce, by ustawić stopę. To ujeżdżała na luźnych, mokrych od wody i pokrytych błotem kamieniach, to zapadała się po kostkę w pozornie stałym gruncie, który okazał się niewidoczną pod błotem kałużą. Ten krótki odcinek z powodu braku dodatkowego podparcia jaki dałyby kijki, kosztował nas naprawdę dużo czasu i cały ogrom wysiłku. Wielokrotnie przyszło nam się zastanawiać, czy dojdziemy cali i zdrowi i czy zdążymy w ogóle zejść przed wieczorem. Nie ma to jednak jak dobra motywacja, czyli brak alternatywy. Trzeba było iść na przód, bo powrót tą samą trasą byłby równie trudny a i sporo dłuższy. Jakoś się udało, jednak o ile na „sucho” nie byłoby zbytnim problemem pokonanie tego kawałka, bo sam w sobie nie jest jakoś szczególnie trudny, o tyle przy schodzeniu na „mokro” stanowczo doradzam uczenie się na cudzych błędach i zabranie w trasę porządnych kijków, co pozwoli oszczędzić sporo czasu, stresu i sił.

   Ku naszej radości nasze problemy na tym upiornym fragmencie się skończyły i dalsza droga przebiegała już bez niemiłych niespodzianek. Za to miłe niespodzianki i owszem, pojawiły się, w postaci przepięknej panoramy tuż po wyjściu z lasu, kiedy już myśleliśmy, że z pięknymi widokami pożegnaliśmy się na zawsze.

Prawie koniec szlaku i, ku naszej radości, takie widoki

   Przyznam szczerze, że schodzenie po asfaltowej kratce w dół, do miasta, dało mi nieco w kość, ku mojemu zdziwieniu bardziej niż przedzieranie się przez wodę i kamienie na górskim szlaku, toteż gdzie się dało wędrowałam trawą. Za to mąż był nadzwyczaj ucieszony objawieniem się cywilizacji i normalnej drogi i z ulgą wyprysnął do przodu, bijąc chyba jakieś rekordy prędkości :)

   Podsumowując, cała trasa zajęła nam od zajęcia miejsc w gondoli kolejki na Szyndzielnię, około 5:50 godziny, czyli znacznie powyżej zakładanego przez Marcina czasu. Niemniej mam świadomość, że czas ten został wydłużony przez pogodę, która zadysponowała trudniejsze warunki na trasie, jak również przez to, iż nie wzięliśmy kijków, którego to błędu więcej nie popełnimy. Ogólnie jest to trasa bardzo łatwa, wjazd kolejką oszczędza sporo czasu i sił. Podejścia, nawet w bardziej stromych miejscach, nie są ani długie, ani szczególnie ostre. Ot, zwykła kamienista, górska droga, spokojnie do przejścia dla mieszczucha bez poważniejszych problemów zdrowotnych.

   Mimo że pogoda nie rozpieszczała, nasz pierwszy raz na szlaku zrobił na nas niezapomniane wrażenie. Nieprawdopodobna cisza, przerywana śpiewem ptaków i szumem wody, mgła rozwiewana przez  wiatr, mglisty, deszczowy krajobraz wyglądający jak przeniesiony wprost z jakiejś magicznej krainy i ten niepowtarzalny zapach świeżego, czystego powietrza. Dla nas, „zdobywców” szczytów kolejkami, czy samochodami, którzy nigdy dotąd nie oddalili się od ludzkiej gromady, było to niezapomniane przeżycie, nieprawdopodobna satysfakcja i początek planów regularnego powtarzania, gdy tylko będzie taka możliwość, takich wypraw. Ostatecznie, do przetestowania zostało nam jeszcze trochę opracowanych przez Marcina tras :)



14 wrz 2020

Wokół Zamku w Ogrodzieńcu

Większość moich postów dotyczy gór, ten opisuje lekką, łatwą i przyjemną pętlę wokół Zamku w Ogrodzieńcu, na Wyżynie Krakowsko-Częstochowskiej ("Jura"). W wycieczce biorą udział dwie "ciocie" - panie w wieku 70+ i 80+, którym nie straszny spacer 13km w lekko pofałdowanym terenie. Trasa i tempo oczywiście dostosowane do ich możliwości.

Parkujemy na jednym z licznych prywatnych parkingów wokół zamku (ul. Zamkowa, pierwsza posesja po lewej, 10zł za wjazd, bez ograniczeń czasowych). Jest przyjemne, ciepłe, niedzielne po południe, więc początek (szlak niebieski) to przeciskanie się przez tłumy zmierzające na zamek. Na szczęście alejka ze straganami jest krótka - tuż przed wejściem do zamku skręcamy w lewo.


Zamek w Ogrodzieńcu (w zasadzie jest to miejscowość Podzamcze, przy drodze DW 790, kilka km od Ogrodzieńca) został zbudowany w XIVw przez Kazimierza Wielkiego, jako część serii nadgranicznych zamków, które dzisiaj znamy jako Szlak Orlich Gniazd. Do dzisiaj zachowały się ruiny, w stosunkowo dobrym stanie.Szlak Orlich Gniazd jest oznaczony kolorem czerwonym i łączy Kraków i Częstochowę, przez Ojców, Pieskową Skałę (tu krótki spacer wokół tamtejszego zamku) i Ogrodzieniec. 

Wapienne skały (ostańce) wokół zamku to popularne miejsca dla początkujących amatorów wspinaczki. Na miejscu są szkółki z instruktorami i wyposażaniem.



Nas wspinaczka nie interesuje, idziemy więc dalej naszym szlakiem. Tuż za zamkiem szlak idzie polami i jak za dotknięciem różdżki znikają ludzie. Po drodze mija nas zaledwie kilku rowerzystów i dwie grupki piechurów. Dużo przyjemniej niż stać w tłumie w kolejce do zamku...


Nasze "ciocie" wiedzą wszystko o użytecznych roślinach i dowiaduję się (wreszcie!), że charakterystyczne żółte kwiaty to nawłoć pospolita (znana również jako złotnik), mająca szerokie zastosowanie w ziołolecznictwie. Jeśli w pobliżu są ule, to pszczoły wyprodukują miód nawłociowy.


Stali czytelnicy mojego bloga wiedzą, że mocno interesuje mnie historia. Generalnie ta "wielka", ale nigdy nie odpuszczam okazji poznania historii "małej", tej lokalnej. Gdy więc widzę tablicę informacyjną z lokalną historią I Wojny Światowej, czytam o bitwie między wojskami austro-węgierskimi i rosyjskimi na jesieni 1914r. Bitwa ta to część wielkiego frontu, po którym ślady (krzyże, cmentarze) znajdujemy m.in. w Beskidzie Niskim, np. na górach Chryszczata czy Rotunda


W miejscowości Ryczów zostawiamy szlak niebieski i skręcamy w prawo szlakiem żółtym. W Ryczowie znowu dotykamy historii - tym razem II Wojny Światowej. W najwyższym punkcie wioski znajdujemy mogiłę zbiorową mieszkańców Ryczowa rozstrzelanych przez okupanta w odwet za działania AK na tym terenie.


Trochę wcześniej spotykamy jurajskich "juhasów" - niespodziewany wypas owiec. Związków Ryczowa z Beskidami jest więcej - w miejscowości jest ulica Babiogórska.



Ryczów zwraca uwagę dwiema studniami oraz ostańcem na końcu wsi, który w zasadzie jest jej częścią, wkomponowany w rząd domów.



W Ryczowie daję mojej grupie skończenia spaceru (ja poszedłbym pozostałe 7km sam po auto), ale nikt nawet o tym nie myśli - tzn my myślimy, mając na uwadze nasze seniorki, ale "ciocie" nie mają zamiaru siedzieć i czekać. Idziemy więc razem dalej. Ze względu jednak na zapadający zmrok, skracam trochę trasę (ok 1,5) i zamiast szlakiem czarnym a potem zielonym, wracamy szosą przez Ryczów Kolonia. Nie polecam tej wersji, gdyż po wyjściu z wioski nie ma chodnika, a miejscowi mają aż nazbyt widoczne zapędy rajdowe... o czym świadczą 2 krzyże i znicze przy drodze...


Po drodze jeszcze zatrzymuję się przy przepięknym bukiecie Natury w promieniach zachodzącego słońca oraz przy posesji, gdzie rosną kwiaty "marcinki" - o czym dowiaduję się od "cioć". Skoro są marcinki, to Marcin musi je uwiecznić na zdjeciu.


Dochodząc do Podzamcza mijamy po prawej stronie ogromną posesję, na terenie której znajdują się prywatne ostańce "Gurdziel". 


Zapraszam do lektury opisu tej samej trasy na zaprzyjaźnionym blogu "Siła do zmiany". Inne oko, inne pióro.