Beskidy z Katowic w 1 dzień: cz. 3: Milówka - Hala Boracza – Rajcza
Mieszczuchom, czyli mnie i mojemu mężowi, tak spodobała się
pierwsza w życiu wyprawa na górski szlak, że już następnego dnia
zdecydowaliśmy się na powtórkę z rozrywki. Tym razem wybraliśmy
sobie znacznie dłuższą trasę, według mapy 14.7 km, skuszeni
opisami wspaniałych widoków z Hali Boraczej. A co, raz kozie
śmierć, albo dojdziemy, albo zadzwonimy po taksówkę ;)
Po
obudzeniu się w piękny, wrześniowy poranek, nastąpiło
sprawdzanie listy kontrolnej naszych ciał pod
kątem ich dalszej pracy przy transportowaniu nas do upragnionego
celu. Boli? Strzyka? Jakiś odcisk, pęcherz
tu i ówdzie? Da się wstać,
czy nie bardzo? Na szczęście się dało. Cóż z tego, że jakiś
tam mięsień w łydce jeszcze trochę by odpoczął, przygoda wzywa.
Do tego słońce zachęcająco oświetlało zalesione zbocza gór, a
temperatura w sam raz, ani za zimno, ani za gorąco. Tak więc
decyzja ostateczna, plecaki na plecy i hala Boracza będzie nasza.
Start, godzina 10:30 z dworca PKP
w Milówce.
Milówka - Hala Boracza – Rajcza
Początkowo trasa biegnie sobie w najlepsze przez miasto, a potem
dalej asfaltową drogą wzdłuż osady przy potoku Salomonka, lekko
się wznosi, ale bardzo łagodnie. Gdyby nie przejeżdżające co
jakiś czas samochody można by w pełni rozkoszować się tak łatwym
początkiem trasy. Niestety, pojazdy mechaniczne zdecydowanie psują
mi klimat, więc, ku zgrozie mojego męża, załączyłam drugi bieg
i pędziliśmy naprzód niczym rącze łanie. Odrobinę pociechy
niosły mi widoki na poboczu. Potoczek, zieleń drzew, zbocza gór w
oddali. Ale i tak, byle prędzej z dala od cywilizacji.
 |
Początek trasy po asfaltowej drodze.
|
 |
Trochę wody i zieleni humor wnet na lepsze zmieni :) |
Słońce grzało, asfaltowa droga ciągnęła się w nieskończoność,
drałujemy dziarsko, a tu nagle taki jeden, nieco ukryty między
drzewami, pyta się o drogę. Wyglądał nieco groźnie, na szczęście
nie miał złych zamiarów, w końcu to tylko drewniana rzeźba ;)
 |
Niespodziewane spotkanie z drewnianym jegomościem. |
Mimo tak łatwo, dzięki
asfaltowi, pokonywanej drogi, niezmiernie ucieszyło mnie odejście
szlaku w stronę lasu. Tu już zaczęła się standardowa, górska
ścieżka, czyli ziemia i kamienie. Nieco bardziej pod górę, ale
niezbyt stromo. Choć nie było już asfaltu, to trasa była nadal
bardziej spacerowa niż stanowiąca jakiekolwiek wyzwanie. Dopiero
prawie tuż przed dojściem do schroniska na Hali Boraczej był mały
kawałek, gdzie do góry trzeba było wpinać się po korzeniach drzew, ale nadal nic trudnego. Na
podobne górki to nawet taki mieszczuch jak ja wpinał się od
dziecka dość regularnie. Chwila
wysiłku i nagroda za trzygodzinny spacerek w postaci widoków górskiej panoramy.
 |
Nieco wspinaczki po korzeniach drzew |
 |
I wreszcie jest, Hala Boracza i wspaniały widok.
|
Schronisko podobno oferuje najlepsze jagodzianki w całych Beskidach,
ale na nas obecność tłumów ludzi, po ciszy i spokoju
dotychczasowej trasy przez las, zadziałała odstraszająco. Mimo iż
nie było tam nikogo kto zachowywałby się w jakiś szczególnie
hałaśliwy sposób, ot, siedzieli sobie turyści, rozmawiali i
spożywali posiłki, to ten kontrast między absolutnym spokojem,
ciszą i radością z bycia tylko we dwoje, bez żadnych
„rozpraszaczy”, był naprawdę nie do zniesienia. Czym prędzej
się ewakuowaliśmy i kawałek dalej, na trawce, zaordynowaliśmy
sobie nasz własny obiadek, w postaci przygotowanych rano kanapek.
Ach, jak one smakowały w takim otoczeniu :)
 |
Deserek, czyli widok jaki towarzyszył nam przy obiedzie.
|
Po krótkim odpoczynku trzeba było ruszać dalej. Bardzo kusiło nas
podejście na Halę Redykalną, która była prawie o rzut beretem, czyli według mapy o godzinę drogi od naszego miejsca pobytu, ale rzut beretem w mieście, a w górach to nie to samo i obawialiśmy
się, że w razie jakichkolwiek nieprzewidzianych trudności,
skończymy wędrując po szlaku ciemną nocą, i to nawet bez
latarek. Mieszczuchy, jak to mieszczuchy, imponującą kondycją poszczycić się nie mogą, i mimo że szło nam się nieźle, zaczynaliśmy odczuwać w nogach przebyte kilometry i nie byliśmy pewni jakie tempo będzie dla nas osiągalne w dalszej podróży. Z wielkim żalem odpuściliśmy i ruszyliśmy w drogę powrotną. Ale to nic, dzięki czemu będziemy
mieć w przyszłości powód, by jeszcze tu wrócić.
"A droga wiedzie w przód i w przód, choć zaczęła się tuż za progiem..."
J.R.R. Tolkien, Władca Pierścieni.
Trasa powrotna do Rajczy jest długa, ale nieszczególnie wymagająca.
Trochę płasko, trochę w górę, nieco wędrowania w dół po
spływającej po kamieniach wodzie, a w prześwitach między jednym
kawałkiem lasu, a drugim, wspaniałych widoków ciąg dalszy.
 |
Droga powrotna to jeszcze nie koniec pięknych widoków. |
Swoją drogą , warto patrzeć na szlaku pod nogi, czy czegoś się
nie zgubiło, bo znaleźliśmy skamieniałą dłoń, czy ktoś nie
szuka czasami? :D
 |
Czyja zguba? ;) |
No i kto pomalował tę kałużę? Konia z rzędem (wirtualnego
oczywiście) temu, kto bez sprawdzania w otchłaniach internetu
będzie mógł powiedzieć skąd taka barwa wody. Ktoś, kto zna się na przyrodzie, albo często chodzi po górach na pewno będzie wiedział, ale dla nas był to widok równie zaskakujący jakbyśmy zobaczyli lądujące przed nami Ufo. Małe, a cieszy.
 |
Ktoś pomalował kałużę, tylko kto? ;) |
Po dłuższej wędrówce przez las doszliśmy do zejścia w dół po
całym ogromie luźnych kamieni Na szczęście nie było bardzo
stromo, więc było jedynie męcząco, a nie trudno, ale widok
zjeżdżającej sobie wygodnie po tych kamieniach jakimś quadem, czy
czymś takim, pary, był, delikatnie mówiąc, a raczej pisząc,
nieco frustrujący :) Co ciekawe, gdy już zeszliśmy po tych
kamieniach na sam dół, wydawałoby się logiczne, że szlak będzie
wiódł już po płaskim, jednak prowadzi on znów nieco pod górę.
Ale już po chwili wychodzi się z lasu na asfaltową drogę, którą
dłuższy czas wędruje się w dół i w dół i w dół, prawie bez
końca. Może i wygodnie, ale nudno.
 |
Nudna, asfaltowa droga w dół. |
Potem krótka wędrówka przez Rajczę i nasza meta, czyli dworzec
PKP, osiągnięta po około 5,50 godzinach wędrowania. Małe
ostrzeżenie. Jeśli wypadnie wam dotrzeć do Rajczy w godzinach
mocno popołudniowych, nie liczcie na jakikolwiek otwarty sklep.
Pewni, że mieście uzupełnimy sobie wodę, wypiliśmy swój zapas
do ostatniej kropli ładny kawałek przed końcem trasy, więc
siedzieliśmy sobie na dworcu umierając z pragnienia, a pociąg miał
być dopiero za półtorej godziny. Dzięki temu odkryliśmy, że
istnieje Rajcza i Rajcza Centrum, ładny kawałek dalej, i to ta
druga oferuje mieszczuchowe wygody, czyli supermarkety, gdzie można
obkupić się od góry do dołu. Tak więc, czujcie się uprzedzeni.
Podsumowując,
trasa długa, ale naprawdę bardzo łatwa, a w nagrodę za wysiłek
co chwilę ma się widoki jak z pocztówek, które można podziwiać
własnymi oczyma. Kijki będą przydatne w góra dwóch miejscach,
albo wcale, aczkolwiek to ostatnie zejście po kamieniach, gdyby
dodać do tego spływającą wodę, mogłoby okazać się niezłym
wyzwaniem. My jesteśmy niezmiernie zachwyceni tym szlakiem i jeszcze
tam z pewnością wrócimy, choć fizycznie tyle kilometrów dało
nam jednak trochę
w kość. Ostatnie metry pokonywaliśmy już czystą siłą
woli, a łóżko powitaliśmy z równym entuzjazmem, co wędrujący
przez pustynię człowiek oazę. I tylko Hali Redykalnej żal… Ale
co się odwlecze, to nie uciecze :)
Więcej propozycji tras dla początkujących w serii "Beskidy z Katowic w 1 dzień"