Nie wiadomo kiedy ugruntowała się we mnie opinia, że jeśli człowiek nie ma żelaznej, „górskiej” kondycji, pozwalającej na wędrówkę kilometrami w dół i w wzwyż niosąc przy tym iluś kilogramowy plecak, to nie ma czego szukać na górskim szlaku. Co najwyżej może „zdobyć” sobie szczyt wjeżdżając kolejką lub samochodem i idąc dalej parę metrów zrobić pamiątkowe zdjęcie przy tabliczce z nazwą góry, którą właśnie „zdobył”. Zainspirowana jednak świetnie opracowanymi przez Marcina trasami, które rzekomo miały być przeznaczone na jednodniowe wyprawy dla ludzi, którzy dysponują kondycją co najwyżej „miejską”, postanowiłam pierwszy raz w życiu wybrać się na prawdziwy, górski szlak.
Przewidywany przez Marcina czas przejścia łącznie z odpoczynkami miał zająć ok. 4:30h plus ok. 30 minut na wjazd kolejką. Miałam nieco wątpliwości, bo do tej pory moim szczytem możliwości było zdobycie czwartego piętra w bloku z tylko niewielką zadyszką, ale, jak to się mawia, kto nie ryzykuje, ten nie żyje, kiedyś musi być ten pierwszy raz. Do towarzystwa wzięłam sobie męża, równie niedoświadczonego w temacie jak i ja, spakowaliśmy to, co naszym zdaniem będzie potrzebne i ruszyliśmy w drogę.
Zerwawszy się z łózka bladym świtem, by zdążyć na otwarcie kolejki na Szyndzielnię, spokojnie dojechaliśmy do mety naszej wędrówki, czyli kas. Tu mała uwaga, w poniedziałki kolejka czynna jest dopiero od godziny 10, więc przyszło nam godzinę kwitnąć w poczekalni, bo jakoś żadne z nas nie popatrzyło wcześniej na godziny otwarcia. Niezrażeni padającym deszczem zaopatrzyliśmy się w bilety i już pierwszym kursem tego dnia ruszyliśmy w przeszklonej gondoli w górę. Niestety, pogoda postanowiła nie ułatwiać nam cieszenia się podróżą. Padający deszcz i chmury skutecznie przesłoniły większość widoków, i sunąć w górę kolejką podziwiać mogliśmy co najwyżej mgłę i trochę ziemi w dole.
|
Deszcz, mgła i przeszklona gondola, czyli widoków wielkie zero, ale przynajmniej chwilowa osłona przed deszczem. |
Sześć minut później znaleźliśmy się na górze i już na własnych nogach ruszyliśmy dalej, darowując sobie wieżę widokową, z której i tak nic nie byłoby widać poza mgłą. Szlak to wygodna, szeroka, choć nieco kamienista droga, łatwa do przejścia praktycznie dla każdego. Już po kwadransie niespiesznej wędrówki dotarliśmy do schroniska na Szyndzielni, a po kolejnych dziesięciu mogliśmy z wielką radością zrobić pamiątkową fotografię pod tabliczką szczytu „Szyndzielnia”.
|
I oto jest, Szyndzielnia |
Dalej trasa prowadziła nas na Klimczok. Nieco stromiej, sporo błota i kałuż, ale wciąż łatwo, tak więc po 40 minutach, wypełnionych tak chodzeniem, jak i bezustannym zatrzymywaniem się w celu uwiecznienia na fotce kolejnego widoku mgły, drzew, przemierzanej drogi, i siebie nawzajem doszliśmy do celu. Kiedy wreszcie dotarliśmy na Klimczok cieszyliśmy się niczym dzieci z niespodziewanego prezentu, że tu dotarliśmy i jeszcze żyjemy. Mniejsza o deszcz, mgłę, kałuże i tonę kamieni, ludzie, my tu jesteśmy, i jest wspaniale! Czym prędzej wykonaliśmy kolejną pamiątkową fotografię, w końcu takie dokonanie musi zostać uwiecznione dla potomności ;)
|
Tuż przed Klimczokiem
|
|
Hura, jesteśmy na Klimczoku! |
Na szczęście deszcz zaczął jedynie kropić, toteż dalsza droga prowadząca nas do schroniska na Klimczoku była znacznie przyjemniejsza. Szlak prowadził mocno w dół, ścieżką koło lasu, obok nieczynnego wyciągu narciarskiego. Nieco pożałowaliśmy, że nie chciało nam się zabrać kijków trekkingowych, ale mimo wszystko zejście nie było szczególnie trudne. Gratisem było odkrycie skalnego ogródka na stoku Klimczoka, w którym ludzie zostawiają na pamiątkę kamienie z różnych stron świata, ze szczytów jakie zdobyli. Natknięcie się na ten ogródek było bardzo miłą niespodzianką, a pobieżne przejrzenie wysokości gór, jakie odwiedzili ci, którzy pozostawili tu swoje kamyki, wzbudziło w nas szczery podziw i szacunek. Nie przeglądaliśmy dokładnie, ale najwyższy, jaki rzucił nam się w oczy, był kawałek Nevado Ojos del Salado, najwyższego wulkanu na Ziemi, położonego w Andach Środkowych, na granicy Argentyny i Chile. Ma wysokość "jedynie" 6893 m n.p.m. A człowiek tu się cieszy, że zdobył Klimczok :)
|
Skalny ogródek na stoku Klimczoka |
Najwyższy szczyt ze skalnego ogródka na Klimczoku jaki zauważyliśmy.
Krótki pobyt w schronisku pozwolił podładować nieco siły na dalszą wędrówkę, a do tego deszcz przestał padać na dobre. Jako że na klasyczne widoki górskiej panoramy nadal nie było co liczyć, postanowiliśmy ruszyć do mety, czyli stacji kolejowej Wilkowice Bystra, szlakiem niebieskim, który zamiast punktów widokowych obiecywał krótszą trasę. Mała stromizna obfitująca w mokre kamienie, tuż obok schroniska, szybko została pokonana. Mimo że trzeba było przyłożyć nieco uwagi do każdego kolejnego kroku, by nie potknąć się na mokrych kamieniach, albo nie zjechać na błocie, to trasa nadal nie nastręczała nam większych problemów i dalsza podróż przebiegała gładko. Na szczęście buty nieprzemakalne faktycznie się takie okazały, gdyż przyszło nam wędrować po spływającej z góry wodzie, a kiedy nawet słońce wyjrzało zza chmur i wreszcie doczekaliśmy się nieco klasycznego widoku górskiej panoramy, nastała więc dla nas pełnia szczęścia.
|
Nieco górskiej panoramy, nareszcie!
|
Nasze szczęście jednak szybko się skończyło i przyszło nam gorzko pożałować tego, że nie chciało nam się dźwigać kijków. W pewnym momencie trasa wiodła dość mocno w dół, a do tego spływająca woda, kamienie i błoto oraz rosnące z boku drzewa znacznie zawęziły ścieżkę. Naprawdę ciężko było znaleźć miejsce, by ustawić stopę. To ujeżdżała na luźnych, mokrych od wody i pokrytych błotem kamieniach, to zapadała się po kostkę w pozornie stałym gruncie, który okazał się niewidoczną pod błotem kałużą. Ten krótki odcinek z powodu braku dodatkowego podparcia jaki dałyby kijki, kosztował nas naprawdę dużo czasu i cały ogrom wysiłku. Wielokrotnie przyszło nam się zastanawiać, czy dojdziemy cali i zdrowi i czy zdążymy w ogóle zejść przed wieczorem. Nie ma to jednak jak dobra motywacja, czyli brak alternatywy. Trzeba było iść na przód, bo powrót tą samą trasą byłby równie trudny a i sporo dłuższy. Jakoś się udało, jednak o ile na „sucho” nie byłoby zbytnim problemem pokonanie tego kawałka, bo sam w sobie nie jest jakoś szczególnie trudny, o tyle przy schodzeniu na „mokro” stanowczo doradzam uczenie się na cudzych błędach i zabranie w trasę porządnych kijków, co pozwoli oszczędzić sporo czasu, stresu i sił.
Ku naszej radości nasze problemy na tym upiornym fragmencie się skończyły i dalsza droga przebiegała już bez niemiłych niespodzianek. Za to miłe niespodzianki i owszem, pojawiły się, w postaci przepięknej panoramy tuż po wyjściu z lasu, kiedy już myśleliśmy, że z pięknymi widokami pożegnaliśmy się na zawsze.
|
Prawie koniec szlaku i, ku naszej radości, takie widoki
|
Przyznam szczerze, że schodzenie po asfaltowej kratce w dół, do miasta, dało mi nieco w kość, ku mojemu zdziwieniu bardziej niż przedzieranie się przez wodę i kamienie na górskim szlaku, toteż gdzie się dało wędrowałam trawą. Za to mąż był nadzwyczaj ucieszony objawieniem się cywilizacji i normalnej drogi i z ulgą wyprysnął do przodu, bijąc chyba jakieś rekordy prędkości :)
Podsumowując, cała trasa zajęła nam od zajęcia miejsc w gondoli kolejki na Szyndzielnię, około 5:50 godziny, czyli znacznie powyżej zakładanego przez Marcina czasu. Niemniej mam świadomość, że czas ten został wydłużony przez pogodę, która zadysponowała trudniejsze warunki na trasie, jak również przez to, iż nie wzięliśmy kijków, którego to błędu więcej nie popełnimy. Ogólnie jest to trasa bardzo łatwa, wjazd kolejką oszczędza sporo czasu i sił. Podejścia, nawet w bardziej stromych miejscach, nie są ani długie, ani szczególnie ostre. Ot, zwykła kamienista, górska droga, spokojnie do przejścia dla mieszczucha bez poważniejszych problemów zdrowotnych.
Mimo że pogoda nie rozpieszczała, nasz pierwszy raz na szlaku zrobił na nas niezapomniane wrażenie. Nieprawdopodobna cisza, przerywana śpiewem ptaków i szumem wody, mgła rozwiewana przez wiatr, mglisty, deszczowy krajobraz wyglądający jak przeniesiony wprost z jakiejś magicznej krainy i ten niepowtarzalny zapach świeżego, czystego powietrza. Dla nas, „zdobywców” szczytów kolejkami, czy samochodami, którzy nigdy dotąd nie oddalili się od ludzkiej gromady, było to niezapomniane przeżycie, nieprawdopodobna satysfakcja i początek planów regularnego powtarzania, gdy tylko będzie taka możliwość, takich wypraw. Ostatecznie, do przetestowania zostało nam jeszcze trochę opracowanych przez
Marcina tras :)
cieszę się bardzo, że propozycja trasy się przydała i dziękuję za opis i zdjęcia!
OdpowiedzUsuń