Analytics

English blog

Snufkin - my blog in English

Hello English speakers , My blog is in Polish and it will stay that way. You can use the Google translate widget provided. This said, I have...

9 lut 2021

Ślęża i gorący mnich

Wyprawa Włóczykijów na Ślężę 06.02.2021 r., przewidywała trasę dłuższą, dla wprawionych osobników i krótszą, dla tych, którym kondycja i stan zdrowia nie pozwalały na zimowe 15 kilometrów szlaku. Niniejsza relacja dotyczy wersji krótszej, od Sulistrowiczek na Ślężę, a potem najkrótszym szlakiem na Przełęcz Tąpadła i asfaltem przy ulicy z powrotem do Sulistrowiczek.

Zaczynamy wyprawę na czymś, co mapa określa jako miejski parking, w nas budzi jednak skojarzenia z zamarzniętym stawikiem. Na szczęście, po bliższym przyjrzeniu się i potupaniu, okazało się, że zaparkowaliśmy auto w bezpiecznym miejscu i możemy spokojnie ruszać w drogę.

Pogoda przyjemna, lekki chłód, nieco przyprószone śniegiem, pochmurno, ale z szansą na to, że coś tam po drodze będzie widać. Żyć, nie umierać, i wędrować na szczyt szlakiem czerwonym.

Nachylenie bardzo łagodne. Kondycyjnie lepsza część wyprawy szybko niknie na horyzoncie, a dwie Ślimaczki wędrują sobie spokojnie i leniwie. Ma to związek tyleż z gorszą kondycją, co z ilością babskich narad życiowych i entuzjastycznych zachwytów przyrodą dookoła. I cykaniem fotek, dużej ilości fotek, oczywiście.




Szlak tylko lekko przyprószony śniegiem, lecz w związku z niedawnym lekkim ociepleniem, nie brakuje kawałków pokrytych lodem. Iść się niby da, byle patrzeć pod nogi i uważnie stawiać stopy, ale my nie mamy ochoty być ostrożne. Zapada więc decyzja o założeniu raczków i możemy spokojnie kontynuować wyprawę bez większej troski o podłoże. Po drodze mijamy maratończyków i z podziwem patrzymy jak biegną sobie po tym śniegu i lodzie, a my tu zaczynamy już być lekko zasapane wspinaczką. Wersja krótsza maratonu – 24 kilometry. Dla nas osiągalne tylko w snach, nawet bez biegania. Wędrujemy więc sobie leniwie dalej.




Mamy sporo czasu, według mapy nasza trasa jest na jakieś 3 godziny, my mamy 5. Jest więc czas na odpoczynek po drodze, zdjęcia, drzewoterapię i oznakowanie terenu. Niech się wszyscy dowiedzą, że my tu byłyśmy :)


Nie jest jakoś wyjątkowo zimno, ale pomału zaczynamy marzyć o czymś ciepłym do picia. Mamy, co prawda termosy z herbatą, ale zgodnie zamarzyłyśmy o jakimś grzańcu. Wreszcie szczyt. I tłumy ludzi, psów, dzieci, quadów i dronów… Cóż, góra łatwo dostępna, weekend, pogoda sprzyjająca, nic dziwnego, że Ślęża jest oblężona. Widoczki panoramy, choć przymglone, i tak robią wrażenie.



Nacieszywszy się widoczkami pospieszyłyśmy stanąć w kolejce do okienka, w którym można było zakupić pożywienie i napoje. Po krótkim studiowaniu menu postanowiłyśmy zamówić grzane wino, które w nazwie miało słowo „mnich”. Za żadne skarby świata nie przypomnę sobie właściwej nazwy, bo dla nas błyskawicznie owo wino stało się gorącym mnichem i źródłem żartów, że nie ma to jak mnich na dodanie werwy i poprawę kondycji ;) 

Nie zdecydowałyśmy się na szukanie wejścia na wieżę widokową. I tak nie byłoby więcej widać niż z dołu, a trzeba było wracać, by zdążyć dotrzeć do auta na umówioną godzinę. Najkrótszy szlak na dół, żółty, był niczym autostrada, tyle że dla ludzi, nie samochodów. Uzbrojone w raczki dziarsko zmierzałyśmy na dół, po drodze wyślizganej ludzkimi stopami i przez zjeżdżające na jabłuszkach i sankach dzieciaki. Chociaż przekonałyśmy się, że sanki nie są zarezerwowane tylko dla dzieci lub rodziców z dziećmi. spotkałyśmy na swojej drodze pana, lat 42, który wchodził na Ślężę sam, ciągnąc za sobą sanki i tłumaczył nam, że wejść, to wejdzie, ale na dół nie da rady i będzie zjeżdżał na sankach. Nie mam pojęcia jak on to zamierzał zrobić przy tylu wędrujących tędy ludziach, ale patent dobry, warty zapamiętania na przyszłość :) W drodze na dół nie za bardzo był czas robić fotki, bo większość byłaby z obcymi ludźmi w tle, parę jednak się udało.





W końcu dotarłyśmy do parkingu przy Przełęczy Tąpadła i odtąd musiałyśmy wędrować poboczem ulicy, mijane przez samochody pędzące czasem parę centymetrów od nas. Wyjątkowo mało przyjemne 3,5 kilometra, ale po drodze też była okazja podziwiać widoki.




Telefon od pozostałych Włóczykijów, że mają niewielkie opóźnienie, zdjął mi kamień z serca. W naszym babskim duecie to ja byłam przewodniczką, odpowiedzialną za pilnowanie drogi i czasu, a dla mnie godzina na która się z kimś gdzieś umawiam to godzina święta. Przerabiając nieco cytat z książki Terry'ego Pratchetta „Piekło pocztowe”, mogę podpisać się obiema rękami pod stwierdzeniem, że ni deszcz, ni śnieg, ni mrok nocy nie przeszkodzi mi w dotarciu na umówione miejsce na czas. Niestety, moja towarzyszka miała inne zdanie na ten temat i na wieść o tym, że mamy nieco więcej czasu na dotarcie do parkingu, mimo niesprzyjających okoliczności (spaliny, samochody, brak chodnika), zaczęła przejawiać intensywną radość życia, znacznie zwalniając tempo marszu, by móc śpiewać razem z muzyką puszczaną przez telefon. Szczerze zazdroszczę, bo dla mnie ten odcinek wyprawy zalicza się do kategorii: „dotrzeć i zapomnieć”. Ciekawostką i małą radością po drodze było natknięcie się na taka tabliczkę:



Bierzemy za słowo i oczekujemy długiego, szczęśliwego życia :D

Fajne było też jakieś wejście, do nie wiem czego, być może jakiegoś parku, ale wyglądało nader ozdobnie:



I wreszcie asfaltowa droga przywiodła nas z powrotem na parking miejski w Sulistrowiczkach. Około 5 i pół godziny ślimaczym tempem, z dłuższym postojem na szczycie, nie tak źle. Czy dałoby się szybciej? Zapewne, ale gdzie w tym zabawa :)

Podsumowując, kijki i raczki zimą to rzecz konieczna do zabrania, nawet jeśli górka jest mała. Nawet jeśli da się przejść bez nich, to jednak znacznie zmniejszają ryzyko jakiejś pechowej kontuzji i umożliwiają szybsze tempo, zwłaszcza na zejściu, zamiast mozolnego ślizgania się co parę kroków. Ślęża to świetne miejsce dla każdego, zwłaszcza dla „zielonych”, bo mnogość szlaków umożliwia modyfikacje wędrówki w zależności od samopoczucia, czy pogody. Można dowolnie skrócić, lub wydłużyć, a nawet jeśli po wydłużeniu stwierdzi się, że jednak to za dużo, łatwo można znaleźć szybkie i łatwe zejście. Minusem jest tylko spora ilość ludzi, zwłaszcza od i do parkingu przy Przełęczy Tąpadła, to chyba najbardziej popularny kawałek szlaku na całej Ślęży.

Nasza wyprawa była cudowna. Ośnieżony pejzaż, lekki chłód, wspaniałe towarzystwo, łatwy szlak – czegóż chcieć więcej, chyba tylko większej ilości takich wypraw :)


16 sty 2021

Mieszczuch na zimowym szlaku


Lubię zimę, więc ilość śniegu, jaka ostatnio się pojawiła, napełniła mnie radością. Nie dawała mi jednak spokoju pewna myśl, skoro tak ładnie jest w mieście, to jak musi wyglądać w górach? Z przyczyn ode mnie niezależnych musiałam zrobić dłuższą przerwę od górskich wyjazdów i ku swojemu zdziwieniu, stwierdziłam, że owszem, wysypianie się w soboty jest fajne, ale jednak czegoś mi brakuje. Ale jak wrócić na szlak, gdy człowiek nie czuje się pewnie, wykańcza go miejski spacerek, a trasy, na które zamierzają wybrać się pozostali Włóczykije w najbliższym czasie wydają się równie osiągalne jak Mount Everest? Cóż, trzeba po prostu ruszyć głową, bo tęsknota za górami zaczęła przybierać na sile. Do tego ta piękna zima…

Opracowałam więc własną wersję górskiego spacerku, na trasie lekkiej, łatwej, i przede wszystkim krótkiej, bo nie miałam pojęcia jak wygląda chodzenie po szlaku przy takiej ilości śniegu. Do tego postanowiłam zapewnić sobie spory zapas czasu i ruszyć wcześnie rano. Trasa miała obejmować drogę od Lipnika, na Gaiki, a potem w zależności od mojego stanu, albo dalej na Hrobaczą Łąkę, lub powrót, czy to tą samą drogą, czy też na Straconkę. W najdłuższej wersji 11,4 km, i 3:47 h według mapy, a ja mogę wlec się nawet 7 godzin i jeszcze zdążę przed zmrokiem. Prognoza pogody nie była obiecująca, miało być pochmurno, ale trudno, chodziło mi bardziej o zimę, z brakiem widoczków się pogodzę.

Początek niezbyt obiecujący. Szaro, buro i ponuro, a do tego po krótkim czasie zrobiło się ciemnawo, a z chmur sypnęło śniegiem aż miło. 






Nie do końca o to mi chodziło i miałam ochotę wrócić do domu. Ale  skoro już wstałam o barbarzyńsko wczesnej porze, wsadziłam śpiące ciało do pociągu, a potem do autobusu i zmusiłam do przebierania nogami, to szkoda marnować takie poświęcenie już na początku szlaku. Idę więc dalej. Decyzja jak najbardziej słuszna, bo już wkrótce zaczęło się przejaśniać i z przyjemnością podziwiałam widoki.



Szlak  niebieski od Lipnik na Gaiki wije się i dłuższy czas dość łagodnie wchodzi się pod górę. Gdyby nie śnieg to nawet z moją słabą kondycją nie miałabym większych problemów. Teraz jednak, przy ilości śniegu od kostek, do pół łydki, szło się ciężko. Ktoś przede mną szedł tym szlakiem, widać było ślady, ale nieźle zasypane, więc na pewno nie było to niedawno. Niemniej nawet te zasypane ślady ułatwiały wędrówkę. A pogoda robiła się coraz lepsza. Cisza, spokój, cudowne, świeże, zimne powietrze, wspaniałe widoki. Wyskakująca kilkanaście metrów ode mnie sarna tak mnie zaskoczyła, że tylko patrzyłam jak wmurowana, gdy spokojnie oddalała się w swoją stronę i nawet nie przyszło mi do głowy, by sięgać po telefon i robić zdjęcie. Ale nic straconego, dla mieszczucha to był tak niezapomniany widok, że nie potrzebuję fotografii, by o tym pamiętać, każdą sekundę mogę odtworzyć w pamięci niczym film :)




W końcu jednak dotarłam do miejsca, gdzie albo poprzedni wędrowiec nie dotarł, albo rozumnie zrezygnował, bądź też spora ilość śniegu zasypała drogę. Problem w tym, że tu akurat było stromo pod górę. Spróbowałam wejść, a tu nie dość że śniegu do kolan, to jeszcze zjeżdżam równo, bo pod spodem oblodzone kamienie. Cóż, poddaje się tylko jeśli wyczerpię plany od „a” do „z”. Czas zatem na plan „b”. Od dwóch wypraw taszczę na wszelki wypadek w plecaku raczki, tania wersja, parę kolców na krzyż. Teraz czas je przetestować. Ale nakładanie raczków w domu, na ściągniętego buta, to nie to samo co nakładanie go na buta ośnieżonego, stojąc na górce, z plecakiem i kijkami w ręku. Dobrze, że nikt mnie nie widział, bo miałby ubaw po uszy :) Jakoś się udało i zaczęłam mozolna wspinaczkę. I to naprawdę mozolną, bo musiałam walczyć o każdy krok. Tu wyszedł minus samotnej wyprawy, gdyby mi się coś stało, to nie wiem kiedy doczekałabym się pomocy. Tak więc bardzo ostrożnie, upewnić się, że kijek ma dobre podparcie, upewnić się, że drugi tak samo, postawić jedną stopę, spróbować, czy się nie zsuwa, delikatnie się dźwignąć asekurując drugą stopą ii dopiero po upewnieniu się, że jest ok, dostawić drugą stopę. I tak przez jakieś dwie godziny… Tak, ten krótki fragment, naprawdę zajął mi tyle czasu, a wymęczył tak, że gdy stanęłam na górze, to tylko piękne widoki skłoniły mnie do dalszego przebierania nogami. 



Dotarłam do Gaików umęczona jak dziki osioł, z mocnym postanowieniem, że zwijam się z powrotem na dół, czerwonym szlakiem na Bielsko-Biała Straconka. Dopiero teraz spotkałam innego wędrowca, do tej pory szlak był puściutki. Dodatkowo szlak był tu nieźle przetarty, szło się całkiem wygodnie. No, ale zmęczona byłam tak, że nawet chodzenie po płaskim mnie męczyło, a jeszcze trzeba dojść z powrotem. Ale te widoki...



Ruszyłam w drogę powrotną, ale pogoda zrobiła się jak marzenie i z zachwytu co chwilę przystawałam nie mogąc się napatrzeć i cykając kolejne fotki. Żal było schodzić, było w miarę wcześnie, dopiero koło południa. Zachwyt zwyciężył nad zmęczeniem i cofnęłam się, postanowiwszy dotrzeć jednak na Hrobaczą Łąkę. Droga nieco mi się przeciągnęła z powodu ilości robionych zdjęć, ale jak tu nie uwieczniać na pamiątkę takich cudownych widoków :)



Im bliżej Hrobaczej, tym więcej ludzi. Pewnie w sobotę nie idzie tu szpilki wetknąć, ale w piątkowe popołudnie mijało się po prostu dość regularnie małe grupki. Dotarłszy na Hrobaczą Łąkę, jak zwykle zignorowałam schronisko i zrobiłam krótki popas na trawie, folia bąbelkowa robiła za siedzisko, termos oferował wciąż gorącą herbatę, pięknie dookoła, nawet schronisko wygląda jak jakiś domek z bajki, żyć, nie umierać.



 
W końcu trzeba było się ruszyć. Podejście na Gaiki naprawdę dało mi w kość i nauczyło szacunku do szlaku zimą, chciałam więc zapewnić sobie sporo czasu na zejście. Zatem z powrotem do Przełęczy U Panienki, a stamtąd czarnym szlakiem do Bielsko-Biała Lipnik, Pętla. Zimą, po dużej ilości śniegu, fajnie schodzi się w dół, bo nie przeszkadzają kamienie, szu, szu, szu i człowiek już ileś metrów w dole, super sprawa, tak to ja mogę godzinami, a jeszcze znajdzie się czas, by robić kolejne fotki przy podziwianiu zimowej odsłony przyrody. 



Dopóki szlak czarny i żółty biegły razem, szlak był przetarty. Wkrótce jednak się rozdzieliły, i oczywiście, ten czarny był mniej popularny i nieźle zasypany. Ale w dół to nie problem, tyle że spodnie miałam już białe, zamiast niebieskich, do kolan. Znów sama na szlaku, przez las, w dół. Całkiem przyjemnie.




Gdy czarny szlak zbliżył się już do ludzkich domostw, zaczęły się schody. Dwie zaspy śniegu po bokach, miejscami prawie do mojego pasa, i wąziutka ścieżeczka wyżłobiona przez wodę. Szło się tam bardzo ciężko, trudno było stawiać stopy, bardzo nierówny teren. Co się namęczyłam, to moje. Potem było już spokojnie, szlak wiódł asfaltem między domami, gdzieś z boku szumiał jakiś potoczek, obszczekało mnie ileś psów stróżujących, wyminęło kilka samochodów, przed którymi trzeba było uciekać na oblodzone pobocze, ale w końcu cała i zdrowa dotarłam do przystanku autobusowego. Autobus , jak na zamówienie, właśnie podjechał, godzina jeszcze młoda, dopiero 14:30, super, niedługo będę w domu. Taaak, niezmotoryzowany wędrowiec, który porusza się komunikacją miejską, musi liczyć się z tym, że powrót może się opóźnić. O 10 minut minęłam się z pociągiem powrotnym i musiałam ponad godzinę czekać na następny, a potem jeszcze na autobus. Do domu dotarłam po 18…

Podsumowując, zima na górskim szlaku jest zdradliwa. Szlak przetarty jest dla każdego, nieprzetarty wyzuje cię ze wszystkich sił i grozi wypadkiem. Raczki to element niezbędnego wyposażenia, nawet na przetartym szlaku szło mi się dzięki nim łatwiej. Szczerze doradzam nie powielanie mojej głupoty i jeśli okaże się, że wchodzenie jest trudniejsze niż się przewidywało, a nie ma się choć jednego kompana do towarzystwa, to lepiej zrezygnować. Moja wspinaczka znalazła szczęśliwe zakończenie, ale z perspektywy czasu oceniam ją jako piramidalną głupotę. Jeden błędny krok i złamana lub zwichnięta kończyna, a jeśli pechowo zsunęłabym się w dół po ostrej stromiźnie, to mogło skończyć się jeszcze gorzej. Zima w górach jest przepiękna, nawet mieszczuch, czy inny „zielony” osobnik nie musi rezygnować z wypraw na górskie szlaki, ale doradzam mocno, i sama zamierzam się do tego zastosować, szlaki bardziej popularne i przetarte.

Przy okazji, wiem już czemu bardziej doświadczeni wędrowcy w kółko piszą o stuptutach… A mianowicie dlatego, że, gdy do nieprzemakalnych butów nasypie ci się śnieg, to przy każdym kroku zaczyna być słychać takie urocze „chlup, chlup” :D

10 sty 2021

Wąwóz Homole i zimowy atak szczytowy na Wysoką


Wąwóz Homole 

 Nowy Rok to dobry czas na zmiany. Blog Włóczykijów przenosi się na nową platformę - TravelFeed.io. Nowoczesny interfejs, lepiej pokazywane zdjęcia, nowe możliwości integracji. 

Zapraszam do lektury artykułu na nowej platformie - Wysoka, najwyższy szczyt Pienin.


Blogspot będę utrzymywał - wszystkie dotychczasowe posty zostają, z czasem będą migrowane. Nowe posty publikowane tylko na TravelFeed, a tutaj przez jakiś czas będą linki