Tytuł Szczytu etapu 17 należy się oczywiście Babiej Górze, najwyższym szczycie na szlaku, Królowej Beskidów.
Abyś mógł, drogi Czytelniku i Czytelniczko, zrozumieć to co dalej napiszę, muszę się cofnąć sporo lat wstecz. 40 lat życia spędzone głównie na siedząco. W szkole byłem klasowym "grubaskiem", potem nie było lepiej. Praktycznie zerowa aktywność fizyczna. Były oczywiście pojedyncze wypady w czasie urlopów - góry mnie fascynowały - ale każda Barania Góra, Śnieżka czy Pilsko kończyły się zakwasami.
4 lata temu różne wydarzenia w życiu, w tym wypadek, spowodowały przestawienie jakiejś wajchy w mózgu i zacząłem regularnie chodzić po górach. 1-dniowe wypady w soboty, potem doszły wyjazdy na 3-4 dni (ale zawsze z bazą, więc każdy dzień wędrówki trzeba liczyć oddzielnie). Forma poprawiała się, kilogramów ubywało i góry zaczęły sprawiać coraz większą przyjemność. Nie, nie biegam w górach. I nie, nie przejdę 50km w górach. +30km to dla mnie dużo (ale możliwe).
I teraz wrócę do Babiej Góry. Pierwsze wejście 3 lata temu ze Slanej Vody, z dość liczną grupą. Dobra pogoda na dole, ale gdzieś na wysokości kosodrzewiny zaczęło mocno padać, temperatura spadła o dobre 15 stopni a na szczycie była taka mgła i było tak zimno, że nawet na fotkę nie mieliśmy ochoty. Przy schodzeniu mięśnie nad kolanami odmówiły współpracy i noga dosłownie mi się złożyła - nie była w stanie mnie utrzymać. Przyjaciele pomogli, jakoś doturlałem się na dół.
Drugi raz dwa lata temu. Lepsza pogoda, ale znowu dopadł nas deszcz. A gdzieś nad przełęczą Brona dostałem bolesnych kurczów łydek. Da się z tym iść, ale przyjemność wędrówki gdzieś znika między kolejnymi "auć".
Mamy rok 2020. Postanowiłem przejść GSB i oczywiście trzeba się zmierzyć z Babią Górą. Idąc od wschodu, pierwszy raz pojawiła się daleko na horyzoncie z pasma Jaworzyny Krynickiej. I każdy dzień wędrówki przybliżał mnie do niej. Wreszcie jest ten dzień - wychodzę z Hali Krupowej, na rozgrzewkę jest Polica. Zejście do Krowiarek, bilet BgPN i zaczynam. Upalny dzień, prawie samo południe. Idę wolno, ale rytmicznie. Serce bije, ale nie tak szalenie jak w 2017 i 2018. Pot się leje, ale to bardziej z upału niż wysiłku. Mam czas by zrobić zdjęcia w miejscach gdzie drzewa się przerzedzają i mam czas żeby wychwycić dawne słupki graniczne między nazistowskimi Niemcami a Słowacją, które są użyte jako ... schody na szlaku.(D jak Deutschland - okupowanej Polski nie było na mapie i S jak Slovensko).
Na szczycie dalej jest ładna pogoda. Są oczywiście kłębiaste chmury "baby" (to od nich wzięła się nazwa góry). Jest oczywiście chłodniej niż na Krowiarkach (pamiętajcie o tym gdy idziecie na zachód słońca!).
Schodzę do schroniska w Markowych Szczawinach. Nic nie boli, nic nie doskwiera. Babia Góra zdobyta w dobrej formie i tym razem nie kaprysiła z pogodą. Po kolacji decyduję się więc wejść jeszcze raz - na zachód słońca. Plany trochę krzyżuje mi narastający konflikt o lepsze miejsce w żołądku między plackiem po węgiersku a sernikiem... Pogodzenie obu zajmuje mi trochę czasu i zdaję sobie sprawę, że na szczyt Diablak nie zdążę. Ale przecież Mała Babia jest szczytem zachodnim - z Markowych bliżej, a widok prawie ten sam - a nawet lepszy, bo z przełęczy Brona widzę Diablak skąpany w czerwieni (i jestem jedynym widzem!).
Słowo twoje jest pochodnią nogom moim I światłością ścieżkom moim.
Na koniec - następny dzień to Hala Miziowa. Wchodzę wieczorem na szczyt Pilska na zachód słońca. A kolejnego ranka jeszcze raz na spektakl pt "Wschód Słońca" - i wtedy Babia Góra występuje w głównej roli żeńskiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz