Niagara, Włóczykij, Pizza i Ruiny - cz.3
Po Jamnej czas na Zakliczyn, zabytkowe miasteczko ze średniowiecznym układem urbanistycznym, położone na prawym brzegu Dunajca. Spożyta w aucie w trakcie jazdy malutka bułeczka tylko zaostrzyła ssanie w żołądku, toteż w chwili obecnej mniej chodzi mi po głowie zwiedzanie, a bardziej dorwanie jakiegoś jedzenia. Na szczęście ten punkt wycieczki przewiduje postój w tym celu. Pizza zamówiona, czeka na odebranie w pizzerii znajdującej się w ratuszu. Sam ratusz jest bardzo ładny, ale naprawdę nie w głowie mi teraz podziwianie architektury, ja chcę jeść. Szybka fotka ratusza z zewnątrz dla odbębnienia reporterskich obowiązków i hop, do środka. Fotka oczywiście nieudana…
Za to wnętrze przykuwa na chwilę moją uwagę. Ta pizzeria jest w naprawdę ładnym miejscu.
Jest! Pizza, a nawet cztery, a jak pachnie, aż ślina cieknie na samą myśl o rychłym spożyciu. Tyle, ze ze względu na obostrzenia nie można usiąść jak człowiek w lokalu, tylko trzeba poszukać na zewnątrz jakiejś ławki, czy innego miejsca do siedzenia. Niestety, rynek w Zakliczynie jest właśnie w remoncie, rozstawione barierki, ławek brak. Jedna z członków naszej małej grupki pochodzi z tych okolic i za jej poradą suniemy uliczkami, a raczej chodnikami Zakliczyna w siną dal, gdzie podobno znajduje się jakaś wiata i stół z ławkami przy stadionie. Pizzę niesie uroczyście Główny Włóczykij, założyciel niniejszego bloga i szef naszej wyprawy w jednym. Pochód wygłodniałych Włóczykijów sunie za nim, węsząc co sił. Rany, jak te pizze pachniały… A stadion majaczył gdzieś na horyzoncie. Przysięgam, jeszcze chwila, a rzuciłabym się na jedzenie wyrywając je z rąk Marcina i pożarła w całości. Na szczęście wkrótce dotarliśmy do stadionu i można było jeść. Załapaliśmy się przy okazji na mecz LKS Dunajec Zakliczyn, który podejmował Dąbrovię na swym terenie. Mecz oczywiście bez kibiców na stadionie, za to w okolicy, zerkających przez płot na boisko było ich pełno. Dla ciekawych, mecz skończył się bezbramkowym remisem :)
Z pełnym żołądkiem można zwiedzać. Na ulicy Mickiewicza podziwiamy szereg domów, stanowiących dawną zabudowę Zakliczyna. Te drewniane domki zostały oczywiście odnowione, ale i tak cieszą oko. Jedynym wyjątkiem jest pochodzący z drugiej połowy XVIII w. dom „Pod Wagą”. Stanowi ciekawy kontrast dla malowniczych domków obok. Dla porównania stary i nowy domek:
Następnie mijamy kapliczkę św. Jana Nepomucena. Kapliczka postawiona została z fundacji Jana Tarły, wojewody sandomierskiego. Rzeźba szanownego świętego została wykonana w1729 roku. Zwykle jak słyszę/czytam słowo „barok” nie kojarzy mi się z czymś, co mi się podoba, jednak ta późnobarokowa kapliczka wygląda całkiem ładnie.
Zegar słoneczny na budynku wywołał żarty z tego, że skoro zegar nie działa, to nie ma godziny i czas nie istnieje. I tak nawet brak słońca i niedziałający wobec tego zegar zapewniły masę radości.
span style="font-family: helvetica;">Następne w kolejce do zwiedzania są dwa kościoły. Barokowy kościół pw. św. Idziego aż skrzy się od złota. Nie przepadam za takim stylem, aczkolwiek przyznaję, że niektóre elementy wystroju wpadły mi w oko, bo wyglądały całkiem interesująco.
Drugi z nich, franciszkański klasztor, jest właśnie zamknięty, toteż pozostaje nam zerkać przez szybę drzwi do środka. Za to z zewnątrz można było stanąć i oddać się przez chwilę refleksji przy pamiątkowych tablicach dla poległych w Katyniu synów ziemi zakliczyńskiej, poległym żołnierzom Armii Krajowej, plebanów, zamieszała się nawet jakaś starościna. Zawsze mam chwilę zadumy nad takimi pamiątkami. Tym razem najbardziej poruszyła mnie ta, która upamiętniała śmierć Ireny Marii Pyrek, która zginęła w obronie męża, żołnierza Armii Krajowej, zamordowana przez niemieckie gestapo. Wraz z nią zginęło jej nienarodzone dziecko, gdyż kobieta była w 7 miesiącu ciąży. Naprawdę ciężko czyta się takie informacje.
Następny przystanek: Melsztyn. Po Melsztynie nie spodziewałam się niczego szczególnego. Wiedziałam, że jedziemy oglądać ruiny zamku, a nie zamek w pełni chwały, a do tego zachmurzenie i mgła obiecywały brak widoków zamiast cieszenia się panoramą okolicy. Najedzona pizzą po uszy, nie miałabym nic przeciwko powrotowi do domu, jednak reszta uczestników wyrażała energicznie chęć dalszego zwiedzania. I bardzo dobrze, bo ten lekceważony przeze mnie Melsztyn bardzo pozytywnie mnie zaskoczył.
Po pierwsze, ruinki może i są ruinkami, ale wyglądają całkiem klimatycznie. Fajnie było zerkać sobie przez jedno z zakratowanych okienek :) Ruiny w tytule są dla mnie przypomnieniem tego, by nie oceniać z góry, że jeśli coś nie ma szumnego tytułu takiego a owakiego, nie jest reklamowane nawet po otworzeniu lodówki, to na pewno nie będzie mi się podobać. Te ruiny zamku zdecydowanie miały swój urok.
Żegnając Melsztyn już wiedziałam, że znowu, nie będzie to nasze ostatnie spotkanie. Ciekawe, czy kiedyś stwierdzę, że wystarczy, i do tego miejsca nie mam potrzeby wracać. Na pewno nie zdarzyło się to na tej wycieczce i ciężkowicka Niagara, Włóczykij z Jamny, zakliczyńska pizza i melsztyńskie ruiny zajmą honorowe miejsce w mojej pamięci :D
Ta sama wycieczka oczami admina Bloga Włóczykijów oraz blogerki "Siła do Zmiany" która rozbiła wypawę na 2 artykuły.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz